Saturday, January 30, 2010

Kambuzela....kambuzela....

Lesmian to wymyslil, a mnie ciagle brzmi jak kubanska rumba-bolero. Jak rumba i Kuba to juz prawie banany, a jak banany to to, czego tata z mama nie uczyli w Polsce.

Pojechalem szukac lunch’u-sniadania. Od miasta, w krzaki. Gorki i pagorki, waskie drogi, swiety spokoj, az mdli. Porownania z Polska. Tam nie dali by mi tak wolno jechac: “a rusz sie ty k… twoja byla, na lewo i na prawo” rabnelo by w uszy. A tu: trzy razy stanalem zlustrowac przydrozna karme i trzy razy jinsowy oberwany lachuderka przyjaznie zagadnal w drzwiach: how are you doing sir ? Tam - mineli by mnie w milczeniu. Chyba, ze sie zmienilo.

Lenistwo jest wspaniale. Czwarty przydrozny przytulek zaszczycilem z drive-in. Dwa gorace polfuntowe hamburgery w folii, z wolowina, bekonem, pomidorem, cebula, salata, frytki, pol litra kawy, cukier, sol, ketchup, lyzeczka, serwetki - $8.14. Ile w Polsce? Wolowinka medium rear, becon chrupiacy, salata, cebulka i pomidorki swiezutkie, frytki gorace, kawka tez - w kubeczkach do podstawki, albo z dziurka do lapy, czysto az wstret bierze. Podaja z okienka-do-okienka mlodzi usmiechnieci, w odprasowanych uniformach i zagaduja, zebys sie nie nudzil, bo ok.30 sekund musisz czekac. Teraz, u Was to chleb powszedni, ale wtedy… Albo ciotka na garze z pyzami (maskowanie i przykrycie), albo slalom po sliskiej podlodze z miska flakow w jednej rece, z chlebem w drugiej, z piwem w trzeciej, i gotowka w czwartej…

Odjechalem na parking z widokiem, zarlem i zastanawialem sie, ze wlasciwie nie ma roznicy. Tu spokojnie i tam bylo spokojnie. Tu - gorki, tam - Pilica, tu lenistwo i tam lenistwo. A jednak nie to samo. Tam lenistwo zaklocalo myslenie: jak zalatwic ? Co ? Wszystko trzeba bylo zalatwiac. Tu nie trzeba zalatwiac. Trzeba zaplacic i samo sie zalatwi. Ale czym zaplacic ? Klania sie tatus z mamusia: bananami. Jak sobie zaoszczedzisz. I tak wrocilismy z tego spaceru do domu. Magnolie juz bardzo ladnie kwita.

W Polsce, czy w Rosji, na proszonym obiedzie, trwa tak zwane certolenie: moze jeszcze raczka ? A moze szczupaczka ? - Ja juz nie moge ! - To moze winka na przetarcie ? Nie moge ! Ratunku ! - Ale ptysia od Babci nie odmowisz ! - No, ptysia zjem. I je. Gdzie indziej (zeby znowu nie bylo: u wasz - u nasz): Bedziesz to jadl ? - boje sie, ze sie przejem…O.K. I polmisek znika w kuchni. Jak powie, ze nie - to nie. Jak chce - sam poprosi, albo po prostu - wezmie.

U mnie w domu jest jeszcze gorzej: nie bedziesz pil herbaty ? Eee…tego….Fiu ! Herbatka odjechala. Sa tacy, ktorzy nie rozumieja, ze Polaka trzeba poprosic trzy razy, zeby raz sie zgodzil (choc glodny, jak pies). Co kraj to obyczaj. Trzeba byc obloznie chorym, zeby prosic o podanie czegos. I to - ostroznie ! Takie skakanie na pytanie dziala przez trzy miesiace po slubie i trzy miesiace przed smiercia. Reszta - nic nikomu nikt nie musi. I nikt sie nie spodziewa. To nie polskie ciepelko i kawusia z kozuszkiem.

Rewerencje, obsluga, kawusia i historie z lak nad wodami, zurawie - kawal naszej polskiej przyrody - przywodza na pamiec wiosenne dni w Polsce. Marzec jeszcze podmrazal, ale kwiecien juz grzal i pachnial, i w kazda niedziele jechalem na randke z Pilica. Laki i pastwiska ciagnely sie ladne kilka kilometrow nad piachowatym brzegiem czystej jeszcze Pilicy buzujacej glodnymi na wiosne szczupakami i okoniami. W marcu szly na wszystko - blaszka z obcasu wystarczyla. Wolnosc, czasu najwiecej na swiecie, od siodmej do piatej po poludniu, tylko dystans do lasu na horyzoncie wyznaczal reguly. Pelne szczescie. Termosik grzal, Calvadosik bulgotal w torbie, jajeczka na twardo i podsuszana kielbaska od Pani Orzechowskiej dawaly poczucie niezaleznosci. Spinning w garsc i - przed siebie ! Kiedy gumiak siorbnal wody to bylo wyzwanie ! Zapaleczki, suche listki spod krzaka, jakies patyki i - ruszy czy nie ruszy ? Napiecie bylo ogromne ! A potem - sukces, wiekszy niz najwiekszy “ciupciak”! Ogien buzowal, woda gotowala sie na zupe w parujacym gumiaku, mokra skarpeta na patyku oznaczala “nasze” terytorium, a ja - leniwiec w porannym sloncu, na cieplym trawo-piachu, zaczynalem pierwsze jajeczko i kasek kielbaski. Slodkie nierobstwo ! Byl czas kontemplowac chmury, kaczence i kijanki, puchnace baziami prety wikliny i nie myslec o niczym. Nadrzeczne lachy, ziemia na pastwisku i krowie placki pachnialy wiosna. To byla egzotyka, jak cholera ! Zadne pozniejsze Grecje - szmecje, oceany i wyspy nie daly mi tyle nirvany, co ta polska wies nad Pilica. Poczucie absolutnego bezpieczenstwa - samochodu nikt by nie ukradl, mandatu by nikt nie wypisal, nikt sie nie wyglupial z tablicami “No trespassing”, to bylo pastwisko czyjes, moze panstwowe, moze niczyje, czyli moje. Kto by o tym myslal ? Jak sie pojawil sierzant na rowerze, zapytal: pewexowski ? Pewexowski - powiedzialem. Pociagnelismy Calvadosu, przegryzlismy kielbaska i lezelismy zapatrzeni w chmury, myslac o wiecznosci wlasnego szczescia nad Pilica.
I co ja tu k…a robie ?

A no... jest dystans, zeby ocenic. Bylo takie tango "Juz nigdy...." Swieta racja. I nie musi byc az tak dramatyczna. Wrecz odwrotnie. Chyba to ruski Niekrasow napisal: "Praszczai niemytaia Rossija.....". Przyjemnie bylo powiedziec polskiemu wopiscie na lotnisku, jak ten zdolny chlopczyk....

http://www.youtube.com/watch?v=-Vh0rGz_k4o









No comments:

Post a Comment