Friday, November 27, 2009

Bazar

Nie ma jak Różyc !
Szanowny Pan Kowalczyk ma prawo szarpnąć mie za klape i powiedzieć jedno: Bazar ! O ile mnie pamięć służy, on jeden w tem gronie widział, wąchał i smakował nastoiaszczy Bazar. Także samo Pan Szewczyk z przyzwoitej rodziny pochodzi i od małego szczeniaka w Warszawie sie chował, a jak w Warszawie - to na Bazarze !


Mowisz Bazar, samo przez sie rozumiesz Bazar Rożyckiego. Kudy jem innem było do Rożyckiego ?! Ledwo wolnością stolyca odetchła, a już za Wisłą był Różycki. A jak już Poniatoszczaka odpicowali na wysoki glanc, tylko w 30-ke i przez Zielenieckie - na Bazar ! Tam to było żyć nie umierać ! Każden jeden wiedział, że na Bazarze jest wszystko.


Weź taki rower, na przykład. Na jednem straganie nabyłeś siodełko, dobre, z poniemieckiego rowera, na drugiem kierownice, a po małej towarzyskiej konwersacji nabuzowany właściciel jeszcze ci widelec dołożył. Targować się trza było obowiązkowo, rzecz święta, wszystko po bożemu. Wepchłeś sie z tem siodełkiem i widelcem w 30-ke i hajda, bez most, spowrotem do chaty. Stary Miecio Ziółkoszczak spod piątki, co pare dni cie posyłał a to po łańcuch, a to po przekładnie. Składał rower i zaklinał sie, że mucha nie siada - rowerek bedzie jak trza.


Po rame, rzecz poważna, sam sie ze mną wybrał. Starego namówił tyż, bo "gdzież gnój ma poważnem pieniądzem dysponować - zagaił - menty przyjdą i go zgarną, bo niby skąd te sałate ma ?
Zanim sie wytłumaczysz, będzie ciemno, a z Cyryla i Metodego do domu daleka droga, do szkoły rano sie spóźnisz."

 
Wyposażeni w środki płatnicze pojechalim zgodnie bez most na Targowe. Stary nie mógł Ziółkoszczakowi odmówić i obiadu go pozbawić. Rozważali co lepsze: Oaza czy Pod Żółwiem. Na Oaze wypadło, bo rama, klamot szemrany, za ciężka, żeby ją daleko taszczyć. Obaj panowie zasiedli grzecznie i wydali dyspozycje kelnerce: dwie setki. a dla konusa - oranżade. Potem jeszcze byli flaczki i paprykarz. Potem ja sie załapałem na ciacho z malinamy a panowie przeszli z czystej na gatunkowe.

Pokrzepieni ruszylim z Oazy w strone Wileńskiego, bo najlepsze miejsce na ramy miał Ślepy Ździcho, tuż koło butów rozstawionych na trotuarze. U Ździcha, w gołębniku, całe przebieraństwo sie odbywało. Jakieś dziwne rowery sie pojawiali i chłopaki rozbierali na części, bo "za części pięć razy tyle weźmiesz pan ile za cały rower", objaśniał Ziółkoszczak staremu. Ojciec sie namarszczył, że to nieświeży interes, ale Ziółkoszczak go migiem wyprostował: "To chcesz pan, żeby chłopak za drugiego Królaka sie został, czy nie chcesz ? Ja nie mam czasu na pańskie Jezus Maryja Józefie Święty, bierzem te rame czy nie ?"

Rame sie wybrało odpowiedzialną, różowa była i do żółtego pedału podchodziła jak raz. "Jeszcze drugiego pedała musiem nabyć" zadysponował pan Miecio. Ale Ślepemu Ździchowi ostatni pedał wyszedł, jak sklepowa na obiad; bij zabij - pedała nima. Oparł sie Ziółkoszczak o brame na Ząbkowskie i zamyślił, a my stalim cicho, zeby mu pomysłów nie zakłócać. "Czekaj pan ! - skoczył Ziółkoszczak - w zeszłem tygodniu stara Kubasińska, łachudre, co jej pyzy z gara podwędzał, aż na Kijowską goniła z pedałem od rowera w ręce !". Leciem my do tej Kubasińskiej, przyszlim, patrzem - pedał leży. Nie żółty a zielony faktycznie, ale - "Nie ma sprawy - zagaja pan Miecio - przemalujem".  Nabywszy tego zielonego pedała udalim sie równem krokiem na przystanek.

W tramwaju troche rabanu było, musielim jechać na placformie, dalej rama sie nie mieściła, ale upchalim jakoś i rame, i pedały, i zadowoleni, z tem poważnem zakupem trzymanem nad głowami publiki, sunelim na Powiśle. Cholera tego Ziółkoszczaka podkusiła, że zaczął sie kręcić i zrucił ramą jakiemuś porucznikowi czapkie z głowy. "Panie wojskowy ! - wrzasnął - czapka sie panu po bruku poniewiera !" Porucznik oddał mu publicznem słowem, skoczył za czapką, podniósł i próbował dogonić tramwaj wygrażając panu Mieciowi pięściamy. Został w tyle, kiedy tramwaj stanął przy Wiadukcie.

Wyskoczylim z panem Mieciem i - chodu po schodach do Dobrej, w lewo po gruzach, do Tamki i - przez Zajęcze - do domu. Przed podwórkiem, przedziałek mi Ziółkoszczak poprawił, sam w lusterku sprawdził czy mu sie kaczy kuper na plerezie zbytnio nie rozwiał i zameldowalim sie akurat na zupe, co ją stara akurat na stół stawiała. Przybladły tatuś pojawił sie pare minut później i w życiu nie pojme, dlaczego z Ziółkoszczakiem nie chciał rozmawiać.

I jakie to by życie było  gdyby nie Bazar ?  Poemat mojego dzieciństwa.  Taki jaki był - zapchany, zatłoczony, śmierdzący, rozwrzeszczany i - niech mi tu Szanowny z jakiemś szemranem Banachem nie wyjeżdża, uprzejmie prosze.

No comments:

Post a Comment